Ziemia Zrujnowana
Tekst i
zdjęcia Krzysztow G.Różycki
Czy
Niemcy mają moralne prawo do naszych Ziem Odzyskanych? Nie. Czy mogą
domagać się zadośćuczynienia za „wypędzenie” milionów
swoich obywateli w 1945 roku? Nie. Czy mają prawo do powrotu? Nie. Czy
prawdą jest, że zostawili nam zadbane miasta i wsie, bogatą
infrastrukturę, a my przez 58 lat doprowadziliśmy te ziemie do ruiny?
W dużym stopniu tak.
Kłodzko
(niemieckie Glatz) – jedno z najpiękniejszych
polskich miast. Polskich, chociaż należało do nas tylko za
czasów Henryka IV Probusa (jeśli nie liczyć epizodu z XI wieku). Do
dziś nie otrząsnęło się z wielkiej powodzi w 1997
roku. Zrujnowane domy widać na każdym kroku, może
dlatego tym większe wrażenie robią te odnowione,
pomalowane na jaskrawe kolory.
W kościele pod wezwaniem Wniebowstąpienia Najświętszej
Marii Panny czescy turyści oglądają grób swojego pierwszego
prymasa Arnoszta z Pardubic.
Na przepięknym, kamiennym gotyckim moście słychać
język niemiecki.
Tuż obok, na stromej ulicy biegnącej w stronę twierdzy, grupa
nastolatków goni potykającego się co chwila
pijaka. Przed sklepem z klockami Lego zatacza się dwóch brudnych,
brodatych, objuczonych skarbami ze śmietników miejscowych obywateli. Na
jednym z podwórek, które wychodzą wprost na kanał Młynówkę,
trwa głośna balanga. Tanie wino pite „z gwinta” leje się strumieniami.
Edward Osowski, radca prawny urzędu miasta, od kilkudziesięciu lat
zajmuje się dziejami dawnego hrabstwa kłodzkiego. Jest autorem pracy,
w której przeanalizował dynamikę demograficzną w ostatnich
wiekach.
– W 1939 roku hrabstwo kłodzkie miało 176 tysięcy
mieszkańców. Dokładnie tyle, co dziś nasz powiat – mówi Edward
Osowski. – Ale obecnie większość ludzi żyje w miastach.
Ubytek ludności wiejskiej, w stosunku do lat przedwojennych, szacuje
się na 40 procent. Jednak wyludnienie wsi i upadek rzemiosła nie jest
tylko naszym współczesnym problemem. W Niemczech obserwujemy go już
od połowy XIX wieku. Dlatego po wygraniu z Francją wojny 1870 roku,
Niemcy niezwykle rozsądnie wydali ogromną kontrybucję, jaką
dostali od Francuzów. Bardzo dużo pieniędzy przeznaczyli na kredyty,
które zaktywizowały biedniejsze landy. Żaden polski rząd, ani PRL-owski, ani solidarnościowy, ani obecny, nigdy nie
miał pomysłu na zagospodarowanie tych ziem. 90 procent
Niemców to dobrzy gospodarze. Jak te proporcje wyglądają u nas –
lepiej nie mówić. Zniszczyliśmy system
melioracji. Jazy, śluzy, lokalne elektrownie wodne. Wieże widokowe,
schroniska. Linie kolejowe, drogi. Z 72 dwóch, odziedziczonych po Niemcach
tartaków przetrwało najwyżej 15. Analizowałem stan ludności
332 miejscowości, z których dziś zostało tylko 282.
Pięćdziesiąt po prostu przestało istnieć. Po
niektórych nie został nawet jeden dom. Największe wyludnienie
występuje w okolicach Radkowa, między Bystrzycą a Stroniem, a
przede wszystkim na południu kotliny, wzdłuż tzw. drogi
sudeckiej lub – jak kto woli – szosy Göringa.
Droga sudecka zaczyna się tuż za Dusznikami. Przez 50 kilometrów
prawie cały czas biegnie wzdłuż granicy i kończy się w
Międzylesiu.
Lasówka
(niemiecka Kaiserswalde) w 1939 roku liczyła 613
mieszkańców. We wsi było 13 szlifierni kryształów, huta
szkła, kościół, dwa sklepy, masarnia,
piekarnia, apteka, szkoła, hotel, stacja benzynowa.
Dziś, patrząc na luźno rozrzucone, pojedyncze domy, trudno
uwierzyć, że była to tak ludna osada.
Przed leśniczówką bawi się z psem Janina Smolarz,
żona leśniczego.
– Wśród stałych mieszkańców wsi „najbogatsi” są emeryci. –
Tu nie ma pracy od lat. Gdy dostałam ofertę zatrudnienia z Bystrzycy
(odległej o 22 kilometry), za 500 złotych, to okazało się,
że cały zarobek poszedłby na dojazdy. W Bystrzycy jest też
najbliższa szkoła. Proszę sobie wyobrazić maluchy, które
zimą w górach jadą taki szmat drogi. Mój syn, który chodzi do liceum,
codziennie wychodzi z domu o
Jeżeli stoimy przed odnowionym domem, możemy być pewni, że
to albo dacza przybysza z Wrocławia, albo gospodarstwo agroturystyczne.
Domy ludzi utrzymujących się z roli wyglądają gorzej
niż po bombardowaniu.
Andrzej i Julia Lewcio są najstarszymi
mieszkańcami. Do Lasówki przyjechali w 1947 roku. Chociaż spadł
pierwszy śnieg, a temperatura nie przekracza 2 stopni, w niewielkim
ogródku wykopują okazałe marchewki.
– Gdy przyjechaliśmy tu spod Stalowej Woli, bardzo się
dziwiliśmy, że tu w górach był prąd, a w niektórych domach
nawet telefony – mówi pan Andrzej. – W hucie za Niemca robiło 900 osób.
Więc w każdym domu Polacy mieli mnóstwo „zdobycznych”
kryształów.
– Był zakładowy lekarz, a dziś po fabryce nie został nawet
kamień – dodaje pani Julia. – Ze 180 domów pozostało może 20.
Większość rozebrano, a cegłę wywieziono do
Wrocławia. Nie tak dawno ksiądz mówił, że nas, stałych
mieszkańców, jest mniej niż 50 osób.
– Trzy lata temu przyjechał tu jeden Niemiec, chodził po naszym polu
i szukał domów. Pokazywał: tu stał duży dom, tam
następny, dalej jeszcze większy. Chodził i krzyczał,
trochę do nas, trochę do siebie: „Co
wyście tu zrobili?!” – śmieje się pan
Andrzej.
Na końcu wsi, tuż przy drodze, stoi okazałe schronisko „Sudecka
Chata”. Do granicy, która przebiega środkiem górskiej rzeki Orlicy, jest
najwyżej 30 metrów, do najbliższych czeskich zabudowań – 200.
Właściciele, rodzina Korbelów, przed siedmiu
laty przenieśli się tu z Zielonej Góry.
– Mimo że w tym roku oferowaliśmy pokoje za 20 złotych od osoby,
nie było chętnych. Ludzie nie mają pieniędzy. Trafiali
się nam turyści, którzy za nocleg chcieli płacić
własną pracą – mówi pani Małgorzata.
– Kicha – dodaje pan Adam.
Mostowice
(Langebrück) – przed wojną 519 mieszkańców.
Dziś mniej niż 10.
Bronisława Żuk przyjechała do Mostowic
jesienią 1945 roku.
– We wsi było jeszcze bardzo wielu Niemców. Uprawiali ziemię,
pracowali w obejściu, jakby nic się nie stało. Po drugiej
stronie góry, w Piaskowicach, jeszcze na
początku lat 50. mieszkało 70 polskich
rodzin, a dziś nie znajdzie pan tam ani jednego domu. Wszystkie
poszły na odbudowę Warszawy. W naszej wsi też rozebrano bardzo
wiele budynków. Za Niemca było tu wszystko, dziś nie ma nic.
Granica działki pani Bronisławy jest granicą państwa. Sto
metrów dalej widać czeskie domy i bloki.
– Za czasów PRL-u od strony rzeki na mojej działce bronowano mi 10-metrowy
pas, żeby mysz się nie przecisnęła – wspomina pani
Żuk. – Wychodziłam w nocy za potrzebą, a tu w moim własnym
ogrodzie żołnierz z karabinem. Tych WOP-istów
było tu zatrzęsienie.
Po drugiej stronie szosy stoi okazały, trzypiętrowy hotel „Korona”.
60 nowych pokoi z łazienkami i telewizorami,
restauracja, bilard, siłownia, sala konferencyjna, kryty basen w budowie
i... ani jednego gościa.
– Nawet dziś, przy takich pustkach, restauracja pracuje do godz. 22. Nie
pamiętam takiego kryzysu – mówi właściciel, Przemysław Herliczko. – Hotel kosztował mnie ze 2 miliony
złotych. Kiedy to się zwróci?
Jedyny ruch panuje na budowanym przez Czechów przejściu granicznym. Mimo
deszczu ze śniegiem – w wielkiej dziurze krząta się kilku
robotników.
Dwóch miłych polskich chorążych nudzi się w niewielkiej
budce. Mimo to zachowują czujność
– Co pan tam nagrywa? – pyta jeden.
– Wszelkich informacji udziela rzecznik prasowy – informuje drugi.
Rudawa
(Stuhseiffen) – przed wojną liczyła 419
mieszkańców. Dziś żyje tu tylko pani Aniela Rokorz!
We wsi są dwa ośrodki wypoczynkowe: zamknięty na cztery spusty
„Baca” i „Orlica”, w którym jest kilku gości.
Dom pani Anieli wygląda tak, jakby za chwilę miał się
przewrócić. W środku słychać szczekanie psa. Przed domem
kot pije z metalowej miski.
– W Rudawie mieszkam od 1948 roku. Tu nigdy nic
się nie działo. Dopiero po 55 latach zjawił się u nas
znamienity gość. We wrześniu tego roku przyjechał
kardynał Gulbinowicz na nowo poświęcić kościół.
Dwie sołtysowe z sąsiednich wsi wręczały mu chleb i sól.
Ale przecież musiał być ktoś z Rudawy, więc
trzecią byłam ja. I na tę okoliczność kardynał
„nadał” mi tytuł sołysowej Rudawy.
Gdyby nie pracownicy Ośrodka „Orlic”, musiałabym rozmawiać tylko
z psem lub kotem.
Gniewoszów
(Seitendorf) – do 1939 roku żyło tu 316
Niemców, było 138 numerów. Dziś żyje 30 Polaków. W samym
środku wsi straszy rozpadający się budynek dawnego hotelu.
– Za Niemca drzwi się tu nie zamykały. Przed paru laty jeden miejscowy
ważniak zaciągnął kredyt pod
zastaw hotelu jako przykrywkę dla swoich interesów. Dziś można
go tylko rozebrać – denerwuje się Adam Prokop. – Mam 55 lat, daleko
do emerytury, a żadnej pracy nie widać. W Gniewoszowie wyremontowali
sobie domy Polacy, którzy od wielu lat mieszkają w Niemczech: w Berlinie,
Hanowerze, Hamburgu, i czasem coś u nich zarobię. Przed wojną
był tu znany na całą okolicę ośrodek produkcji lnu.
Były sklepy, cztery młyny, masarnia,
szkoła, lekarz, a dziś jest tylko jeden maleńki sklep. Ze 138
domów zostało niewiele ponad 20.
Tu nie ma żadnego życia.
Może więc rację ma Rudi
Pawelka, przewodniczący ziomkostwa Dolnego i
Górnego Śląska, gdy domaga się ponownego osiedlenia Niemców w
wyludnionych kłodzkich wioskach? Może my, Polacy, nie potrafimy
gospodarować?
PS W 1230 roku w okolicach dzisiejszego Torunia pierwsza krzyżacka
strażnica mieściła si w konarach
dębu. Co było potem, chyba wszyscy pamiętają…