Wstęp.

Na początek- żeby wszystko było jasne – należy sobie powiedzieć; dopóki historycy w Polsce, Dani i Niemczech nie ustalą między sobą faktycznego przebiegu wydarzeń, i nie tylko na Połabiu, Pomorzu czy Mecklenburgi, a mam na myśli to co stoi w podręcznikach szkolnych i uniwersyteckich oraz w "pracach naukowych", to nie można mówić o historii, tylko o niesamowitej grandzie. Twórcy tych opowieści, to tak zwani "papierowi historycy", profesjonalni kłamcy opłacani suto przez kolejne rządy, którzy za biurkiem przy kawce z koniaczkiem zarabiali na swoje utrzymanie. Jest to propaganda czystej wody, wykorzystywana do indoktrynacji, reedukacji, zwyczajnego ogłupiania, religii i celów stricte politycznych. Niczym więcej. Prawda ta dotarła już do nielicznej jeszcze grupy ludzi, którzy narazie, ze zrozumiałych dla mnie powodów, mówią o "zaciemnianiu" czy "historiozoficznej mgle", i wystrzegają się przed formułowaniem prostych logicznych wypowiedzi i wniosków. Istnieje też już wyraźny trend w dochodzeniu do korzeni i wszystkiego tego co z tym jest związane. Pewnym problemem - według mnie - z którym nie potrafią się uporać, to sprawa identyfikacji. Zastawiona swego czasu pułapka, którą była narzucona z orientu religia, wyznacza jak gdyby granice identyfikacji. Dla Polaków będzie nią n.p. "chrzest" ich "państwa", którego jeszcze nie było, dla Niemców znowu Karol "Wielki", który bezlitośnie likwidował pozostałe przy starej wierze germańskie plemiona. Wojciech Jóźwiak pisał : "W przeciwieństwie jednak do świata angielskojęzycznego, nie wiadomo mi nic o tym, aby nasze badania historyczne, archeologiczne i etnograficzne były motywowane potrzebami, tęsknotami i poszukiwaniami duchowymi. To przede wszystkim sprawa nastawienia: nasza własna, "plemienna", przeszłość, jest dla nas zaledwie ciekawostką, nie jest zaś - inaczej niż u współczesnych potomków Celtów - źródłem duchowego pokarmu“. Wypowiedź tą przytoczyłem z jednego powodu, chodzi o te "duchowe poszukiwania", "duchowy pokarm" i "plemienną przeszłość". Ten "angielskojęzyczny świat" i to "celtyckie źródło" możemy sobie spokojnie darować, dlatego, bo musielibyśmy zadać sobie parę pytań i na nie odpowiedzieć; z kim identyfikowali się Celtowie, przecież z nieba w Europie nie spadli. Co w wolnym czasie porabiali syryjscy i afrykańscy legioniści podczas wielowiekowej okupacji "Albionu" przez Rzymian, jaki udział w populacji "angielskojęzycznych" mieli germańscy Anglowie i Saxoni czy "skandynawscy", i "francuscy" Normanowie etc. A te badania, o których wspomina W. Jóźwiak, właśnie zawężyły duchowe poszukiwania i znalezienie właściwego pokarmu przez totalne zaciemnienie prawdziwej przeszłośći, w tym tej plemiennej, do tego stopnia, że poza Mieszkiem i Karolem nie mogą poszukiwacze nic więcej dojrzeć. Parę linijek dalej W.Jóźwiak stwierdza : "Wszystkie narody Europy swoje tradycje idei wywodzą przede wszystkim od dawnych wzorów rzymsko-greckich i chrześcijańskich." Elity tak, narody nie ! To nieliczne co pozostało z tradycji, zwyczajów i obrządków plemiennych, pielęgnował tylko naród i wyrośli z niego twórcy. Obcymi ideami czy chrześcijańskimi wzorami zapładniali swoich podwładnych rządzący z "łaski i w imieniu Boga" biskupi, cesarze, papieże i królowie, wciskając im obcą ideologię i wzory. Mówiąc prosto: celowo pozbawili stare europejskie ludy tej możliwości, by czerpali idee z tradycji swoich przodków, i gdzie tylko się one pojawiały, były brutalnie zwalczane. Tak z resztą jest do dzisiaj. Co tyczy świata antycznego z przed zaprowadzeniem chrześcijaństwa, to przejęli Europejczycy z niego tyle co nic. Ta nowa orientalna filozofia doprowadziła przez kilka stuleci do cofnięcia, ta od tysiącleci znana wiedza o Ziemi i Kosmosie została wyrugowana, przestała egzystować (inkwizycja, zwalczanie niezależnych naukowców, palenie żywcem inaczej myślących etc.), spojrzenie w przyszłość tak zawężono, że nic więcej nie pozostało jak fascynacja tezą - ex oriente lux -, która wszystkim poszukiwaniom początku świata i sensu życia wytyczyła jeden cel,-zbawienie. Warto sobie jeszcz pewną rzecz uprzytomnić, te wszystkie stare cywilizacje: babilońska, Mohenjo-Daro, egipska, olmecka, czy nawet grecka, które zaginęły, nie wyleciały spod ogona kobyły historii, tylko narodziły się z duchowej mocy innej kultury, która narazie leży poza zasięgiem naszego rozpoznania, ale do której powoli się zbliżamy. Poszukiwania "pokarmu" nie muszą sięgać jednak aż tak daleko, nie jest dla mnie wzorem Karol "Wielki" mordujący wschodnio germańskie plemiona, tylko identyfikuję się z Arminiusem i jego germańskimi wojami, którzy walcząc z bezprzykładnym męstwem rozprawili się z 3 Legionami (30.000) rzymskich najemników Quintilius’a Varus'a, okupanckiej armi, z której zaledwie kilku uszło z życiem. Nic mnie też nie lączy z OTTO III, uduchowionym szczeniakiem, bizantyjsko germańskim mieszańcem, marzącym o wskrzeszeniu siłą - wzorowanego na Rzymie - chrześcijańskiego imperium, takiej ówczesnej "Uni Europejskiej" dodatkowo wstydzący się po niemiecku mówić. Nie byłby też dla mnie wzorem duchowym Wiking Mieszko-Dagome i jego najbliżsi następcy, mordujący Pomorskich czy Połabskich Słowian, tylko wojowie Svantevita ( ewentualnie - Swantewita, a nie jak się ogólnie pisze - Swiatowida), walczący zaciekle o swoje przetrwanie z bandą zbójów uzbrojonych w miecze i kropidła. Powyciągano z zapomnienia już Słowian z Syberii i Maghrebu, czas najwyższy dołączyć tych, którzy wszystkich pozostałych przerośli o głowę. Coraz liczniejsze artykuły i prace pojawiające się w Polsce poświęcone słowiańskim plemieniom/plemionom (?), sprowadzają się w gruncie rzeczy do pytań ,- skąd przybyli ? Skąd pochodzimy ? Rozważania te zajmują się przedewszystkim teoretycznym "śledztwem", a nie przekazem materialnym, archeologicznym, tym namacalnym. Dużą zasługę w tej materii należy zapisać na konto szefa "Taraki" Wojciecha Jóźwiaka, który w swoich artykułach poświęconych tym starym słowiańskim ludom sprowadził dyskusję na właściwy grunt, przez odpolitycznienie tego tematu, co umożliwiło to arcyciekawe zagadnienie potraktować trzeźwiej,- normalnie. Wiemy już mniej więcej skąd się zjawili, kiedy to nastąpiło i gdzie się osiedlili. Zeby dowiedzieć się jak żyli, co tak porabiali, jakie duchowe wartości pielęgnowali, co wytwarzali i budowali, trzeba się udać do Mecklenburgi, Brandenburgii czy Dolnej Saksoni. Z czego to wynika ? "Twórcami tej informacyjnej mgły byli polscy historycy i archeologowie z prof. Józefem Kostrzewskim na czele (oddajmy mu zasługi: to on, oprócz innych dokonań, odkrył gród w Biskupinie), którzy uparli się przy koncepcji autochtonizmu Słowian na ziemiach nad Wisła i Odrą. W myśl tej koncepcji (mającej swoje pseudo-patriotyczne ostrze) niemal wszystkie starożytne archeologiczne kultury odkrywane na naszej ziemi były automatycznie przypisywane Słowianom..." (W.Jóźwiak). W klarownych słowach oznacza to, że użyczyli swoje utytułowane nazwiska polityce, kłamali umyślnie ( inaczej tego nie można nazwać), w imię doraźnych potrzeb. W Biskupinie odkryto też gliniane krążki symbolizujące Słońce, z czego wynika że lud który tam zamieszkiwał oddawał cześć Słońcu, czego nie robili Słowianie. Czyli,- uczeni doskonale o wszystkim wiedzieli. Po 1945 nie mieli czasu zajmować się materialną i duchową spuścizną słowiańskich plemion, musieli koncentrować się na udowadnianiu polskości ziem "odzyskanych" i temu celowi służyły n.p. wykopaliska w Gdańsku, Wrocławiu czy Szczecinie. Uczeni niemieccy nie musieli niczego udowadniać , bo n.p. fakt zamieszkiwania germańskich plemion nad Wisłą był ogólnie znany, jak i to, że Niemcy te wyżej wymienione miasta pobudowali. Dlatego pracowali dla nauki i samej satysfakcji odkrywania. Taka jest prawda, czy to się komuś podoba czy nie. Odkrycie przez niemieckich archeologów słowiańskiej osady w Opolu (1930) i prowadzone przez nich prace archeologiczne w Santoku n/ Wartą, pozwoliły dopiero polskim uczonym zapoznać się z wyglądem słowiańskich osad. O odkryciu osady w Opolu i pracach w Santoku napisał już w 1934r. prof.dr. Albert Kiekebusch. Poważne zainteresowanie Słowianami ze strony niemieckiej i ich materialną spuścizną, nastąpiło po 1945r. I co warte podkreślenia, nie tylko ze strony naukowców ale również przez ludność Mecklenburgi czy Brandenburgi. I do jakiego stopnia ! "Jak żyli właściwie nasi słowiańscy przodkowie ? Co jedli, jak wyrabiali narzędzia i te wszystkie potrzebne do codziennego życia rzeczy" Takie i podobne pytania stawiają sobie mieszkańcy Torgelow, Niemcy, którzy do swoich przodków zaliczają też słowiańskie plemię Ukranów. Są tego świadomi. Postępowanie pewnie trudne do zrozumienia, a właściwie nie do wyobrażenia, szczególnie przez tych którzy zasiedlili starodawne germańskie ziemie nad Wisłą. Nie tylko zrekonstruowali słowiańskie siedziby, ale pielęgnują słowiańskie tradycje w oryginalnych ubiorach. Zachęcam do odwiedzenia ich internetowej strony, naprawdę warto. http://www.ukranenland.de/ . Miejsc takich jest sporo, najsławniejsze to Gross Raden. Prowadzone tam wieloletnie prace archeologiczne przez prof.dr. Ewald’a Schuldt’a doprowadziły do jedynego w swoim rodzaju odkrycia, znaleziono resztki słowiańskiej świątyni, którą w całości wraz z całym osiedlem drobiazgowo zrekonstruowano i zamieniono w muzeum na wolnym powietrzu, w którym odwiedzający mogą, między innymi, piec chleb w orginalnym piecu z 9 wieku, prząść wełnę i t.p. www.gross-raden.de/ . Wydobywane na światło dzienne wykopaliska, prowadzą nas prosto do duchowego i religijnego poznania słowiańskiego świata. Jak inaczej znaleźć ten duchowy pokarm, jeżeli nie poprzez dotknięcie drewnianych bali obrabianych własnoręcznie przez przodków, wypieczenie chleba w piecu, w którym już pieczono 1100 lat temu ? Inny niemiecki badacz, prof.dr.Friedrich Schlette napisał o religii słowiańskiej : "Poglądy i związany z tym kult (Słowian) nie różniły się w istocie od duchowego świata Germanów i Keltów...". Co stanie się zrozumiałe do końca, jeśli dopuścimy do siebie ten fakt, iż wywodzimy się z jednego korzenia – europejskiego chłopstwa. T.v. R.


Piraci Svantevita ?

Cz.I. Królestwo Ranów

Dawno, dawno temu....., na bałtyckiej wyspie Rugii mieszkał nieliczny odważny żeglarski lud, o którym dzisiaj głucho, trzymający w szachu swoich najbliższych sąsiadów, siejący zgrozę i spustoszenie na lądzie i na morzu, który podobnie jak i inne osiadłe na północy ludy zaginął i poszedł w zapomnienie. W opowieści tej musimy jednak cofnąć się jeszcze dalej w czasie. A dokąd ?  Do czasu pojawienia się na północy Europy pierwszego homo sapiens sapiens, który wynurzył się jak zjawa i był produktem epoki lodowcowej. To on i nikt inny był protoplastą europejskich rolników - i tylko ich. Minęły lata, i to sporo, kto by je tam liczył. Może 10,000,a może też 20,000 lat. W tej opowieści nie odgrywa to żadnej roli. Dopiero  Cornelius Tacyt jakieś 1900 lat temu napisał że nad północnym Oceanem mieszkają germańskie plemiona i między innymi wymienił też Rugier. Ten "Ocean" okazał się Bałtykiem ale też Morzem Północnym. To byłoby wszystko. No, może należałoby coś do tej wczesnej historii dodać. Tacyt pisze, że na tym Oceanie leży wyspa na której znajduje się Gaj w którym przechowuje się święty wóz Bogini Nerthus opiekującą się Ziemią, który raz w roku ciągniony przez krowy objeżdża kraj. I wówczas ludzie świętują, swoje żelaztwa chowają do zbrojowni i mają wolne. Czy miało to miejsce na Rugii ? Tego nikt nie wie. Nawet więcej, nie wiadomo nawet jak ta wyspa wówczas się nazywała. Kiedy najstarsi germańscy Rugierowie zamieszkujący pomorskie wybrzeże Bałtyku, w tym z pewnością i mieszkańcy Rugii pociągneli na południe,  przepadli w tym ogromnym ludzkim tyglu, tak jak nazwy innych niezliczonych germańskich plemion. Może skończyli ze Wschodnimi Gotami pod Wezuwiuszem? Nad wyspą Rugią na stulecia zapadła zasłona milczenia. O Słowianach przenikają skąpe wiadomości za Karola "Wielkiego", który uwikłany był z nimi w licznych walkach. Nastąpiło to pod koniec 8 stulecia i na początku 9. Nas interesuje tylko wyspa Rugia i jej mieszkańcy, więc o połabskich Słowianach tylko tyle, że w zachodniej Europie i rzekomym pęku Swiata,-Rzymie, przyjęto do wiadomości ich istnienie z pewnym zdziwieniem i zaciekawieniem, podobnym temu, jak polskie społeczeństwo w latach 30 ubiegłego wieku po ukazaniu się tam książki „Ziemia gromadzi prochy“ Józefa Kisielewskiego, wielce się zdumiało, dowiadując się że "Polska sięgała aż do Łaby". O tym, co potem wypisywali polscy historycy, literaci i dziennikarze,- lepiej przemilczyć. Zdziwienie byłoby może jeszcze większe, gdyby wiedzieli że na Rugii istniało niezależne słowiańskie państwo, starsze od ich własnego.  W 6 albo w 7 wieku now.ery. plemiona słowiańskie o różnych nazwach dotarły do Łaby, a nawet kawałek dalej, objęły też w posiadanie wyspę Rugię. Te zapierające dech wydarzenia żaden "Anonim z Galii" nie opisał, a powinien był,  mielibyśmy w pisanej historii - być może - zamiast Piasta  kołodzieja, Rana-  cieślę okrętowego. O zdobywaniu tej ziemi i ciężkich walkach toczących się w "Berlinie" czy pod "Lübeck'ą, podobnych tym  pod Kołobrzegiem czy Wrocławiem w 1945, w tym  "drang nach westen" też nic nie słychać.  Słowianie którzy dotarli na Rugię zostali żeglarzami, musieli się tego fachu i budowy okrętów nauczyć od "miejscowych", niesposób przecież przyjąć że nauczyli się tego na stepach Ukrainy, Słowianie byli  rolnikami. Pod "Miejscowi" ukrywano w pisanej historii Germanów. Taka obowiązywała moda. W wyniku tego zbratania ukształtowała się na Rugii niezwykle piorunująca mieszanka ludzka. Ci starzy Rugierowie, których było mało, napewno  ucieszyli się z tych nowych, oni nadali dopiero życiu na tej wyspie szwung. Z powodu ilości i pomysłów. Kiedy Rugia w 10 wieku wyłoniła się z tej ciemności, i jak poetycko się pisze, wkroczyła w światło historii, miała słowiańską ludność  mówiącą po słowiańsku.  A ich wyspa-państwo nazywała się: Reuna, Roja, Roe. Natomiast mieszkańcy: Rani, Ruani, Rojani. Tyle najstarsze zapisy. Najczęściej używano i nazywano tę wyspę Roja a jej mieszkańców Rani. I przy tych nazwach pozostaniemy. Opowiada się też, że nazwę Roja nadali tej wyspie ci starzy mieszkańcy z powodu osadzenia się u nich roju (roy, chmara) Słowian. Po raz pierwszy występują Rani w historii w roku 955, i to od razu na samym jej szczycie jako alianci cesarza Ottona Wielkiego. Przybył on na północ, żeby naciskających na niemieckie ziemie Słowian "ukarać". Nad rzeką Rara, dziesiejszej Recknitz w Mecklenburgii, natrafił na słowiańską armię stojącą po drugiej stronie rzeki.  Rani, którzy znali tam każdy zakątek, pokazali cesarzowi bród leżący 2 km od jego obozu. Szybko się przeprawiono i zaatakowano niespodziewających się niczego Obodrytów zadając im klęskę. Jak do tego wojskowego (państwowego ?) paktu między Ottonem i Ranami doszło i dlaczego ci ostatni przeciwko swoim słowiańskim "braciom" walczyli, kroniki nic nie mówią.  W każdym bądź razie nie żyli ze swoimi licznymi sąsiadami w zgodzie. Po tym wydarzeniu znowu było o Roji i Ranach cicho i to przez 150 lat. Wygląda to tak, jakby w ciszy i spokoju, zbierając siły, przygotowywali się Rani do swoich wielkich występów. Można to porównać do ciszy przed burzą  powodującą katastrofę. Bo od roku 1100 wkroczyli Roja i Rani do światowej polityki i zaczęła się właściwa historia tej wyspy.Należy sobie uświadomić, że słowiańskie państwo Ranów było jedynym jak do tej pory, niezależnym słowiańskim mocarstwem morskim w dosłownym tego znaczeniu, którego działalność pozostawia daleko w cieniu wyczyny takich "asów" polskiej historii jak Mieszko vel Dagome czy Bolesława "Wielkiego", którzy defacto byli wasalami niemieckich cesarzy i musieli płacić trybut, czy wiecznie składającego hołdy w licznych "merseburgach" Bolesława Krzywoustego. Należy rzeczywiście ubolewać nad tym, że nie istnieją żadne przekazy z życia Ranów, opisu ich zewnętrznego wyglądu, działalności przez bez mała 600 lat, to jest, od ich osiedlenia na Roji do 1100 roku. Współcześni operują datami i wiekami lekko i często bez należytego respektu i wyobraźni. 600 lat to szmat czasu. Jak popatrzymy z właściwej perspektywy i cofniemy się 600 lat  z powrotem, to uświadomimy sobie, że nie było jeszcze bitwy pod Grunwaldem, Ameryka zostanie "odkryta" za 100 lat, i nie urodziła się jeszcze Johanna d’Arc (1412). Prof. historii Francuz Charles Higounet w swojej pracy o osadnictwie niemieckim na wschodzie pisze, że Wende oznaczało tyle co Blond . Jeżeli ci starzy mieszkańcy Roji nazwali tych nowych Wende ( Wendowie,- do dzisiaj zachowały się nazwy miejscowości  jak n.p. Wendisch-Waren), a tak nazywają ich też wcześniejsi dziejopisarze, to być może, iż ci nowi byli w swej większości bardziej  jasnowłosi od nich samych. Słowianie- żeglarze, z powiewającymi blond czuprynami, niebieskoocy jak ich morze, żeglujący na okrętach siejących spustoszenie i kontrolujący cały zachodni akwen Bałtyku, zmuszający Duńczyków i innych do uległości i płacenia haraczu, jakoś nie znaleźli łaskę w oczach słowiańskich twórców, pisarzy, kronikarzy i historyków. Literacką inspiracją był marsz rozśpiewanych smętnych wojów w drodze po świeże dorsze, bo te cuchnące im już obrzydły. O "kwotach" połowowych decydowali wówczas Rani, i oni rozdzielali "licencje" na coroczny połów pojawiających się u wybrzeży ławic śledzi. To było możliwe dzięki posiadaniu, jak na owe czasy, potężnej floty. Dosyć zabawnie brzmią relacje historyków o "podboju" Pomorza przez gnieźnieńskich książąt piastowskich w obliczu tej morskiej potęgi, którym był też Wolin. Próbkę takich militarnych akcji daje nam prof. Aleksander Gieysztor: "Pierwszy kierunek działań wynikał z konieczności kontynuowania polityki zachodnio pomorskiej, gdzie interesy polskie ścierały się z oporem Wolina, znacznego grodu portowego, i jego sprzymierzeńców (...). Z jego zapewne ramienia (Gerona ) wystąpił  w roku 964 przeciw Mieszkowi Graf  Wichman wydzierając mu "wielki łup", pobrany zapewne za Odrą, i zadając siłom polskim...., jeszcze jedną porażkę." Co za gładkość relacji i jaki staranny dobór słów ! Historycy to mistrzowie słowa i prawdziwi matacze. Z łupieniem wiąże się napad, mordowanie, podpalanie, co w tych czasach było prawie normalką, w tej relacji jednak powiązane jest z prowadzeniem "właściwej polityki" wobec "zachodniego Pomorza". Dalej pisze historyk z pewnym żalem, że jakiś paskud pozbawił uciekającego z worem na plecach Mieszka,- jego owoców zwycięstwa w postaci "pobranego" łupu, który "wydarł" jemu niejaki Wichman. Wychodzi nam w tej relacji, że odebrano Dagome-Mieszko legalnie pobrany łup w polskim interesie, a tym złym był Wichman bo  ukradł swoją (powiedzmy) własność. Innym ciekawym zwrotem użytym przez historyka, jest słowo "opór" który w tym konkretnym przypadku oznaczał obronę przed napadem/napadami. A któżby się takiej "zachodnio-pomorskiej polityce" nie opierał ? I to rękami i nogami. Innym kuriozum, to "sprzymierzeńcy Wolina". Nie pisze historyk wprost, że byli nimi głównie pomorscy Słowianie, bo głupio by wychodziło, skierował przez tego Wichmana celowo podejrzenie na.. kogo? No oczywiście... że na Niemców. Tym samym "podbój" Pomorza był jakoby uzasadniony ideologicznie. Dlatego nie mówi się i pisze o walce z "braćmi" Słowianami, tylko z Pomorzakami  i Wolinianami (w domyśle Niemcami), z którymi przyszło walczyć  w imię "kontynuowania polityki zachodnio- pomorskiej." 

Powróćmy do naszych Ranów. Do 12 wieku była Roja samodzielnym i niezależnym państwem, rządzone cały czas przez swoich nieznanych nam z nazwiska królów, z których ostatnim był Tetzlav [protoplasta ( z dużą dozą prawdopodobieństwa) późniejszego miejscowego (niemieckiego) rodu Putbus], za którego to udało się Duńczykom zapanować nad Roją. Ten lud, a właściwie naród, którym ci królowie rządzili, byli śmiałymi, do wariactwa odważnymi żeglarzami obznajmionymi z niebezpieczeństwami na morzu, które było ich elementem, i w nim leżała cała moc owych Ranów. Wszystko co należało do morza i po nim pływało traktowali jak swoją własność. Tym samym byli tymi, których na Bałtyku obawiano się najbardziej. Najwięcej odczuli to na własnej skórze Duńczycy, ale też inne morskie nacje. Ta wzajemna wrogość była zapewnie prastara,  licząc od momentu  przybycia Ranów na Roję. Od liczebności flotyli i chwilowej przewagi militarnej, raz Duńczycy,  innym razem Ranowie, płacili sobie wzajemnie trybut. W tej sytuacji nie było w ogóle mowy o z chrystianizowaniu Ranów. O tym nie marzyli nawet duńscy biskupi. Tylko jeden uparty typ, zwany na wyrost "apostołem Pomorza", biskup Otto von Bamberg uparł się tych "piratów" nawrócić. Podczas drugiej "podróży misyjnej" kiedy przybył  na wyspę Uznam(1128), postanowił wielebny biskup zrobić mały wypad na Roję i przemówić raz i porządnie do sumienia Ranów, którzy w jego oczach byli "okropnymi poganami". Nie pomogły perswazje księcia Wartislawa i innych prominentów, by ich "duchowemu ojcu" tę podróż odradzić i uchronić przed: straszliwą dzikością i niezależnością  wyspiarzy, którzy każdego pojawiającego się na ich plażach chrześcijanina, skracali z mety o głowę. Biskup był  uparty, ukoronowaniem jego życia, o czym może marzył, byłaby męczeńska śmierć u stóp samego Svantovita i zaliczenie w poczet świętych. Otoczeni ze wszystkich stron i atakowani nową ideologią, za którą stały pancerne jednostki papieży, cesarzy i gnieźnieńskich Wikingów, która miała "zmienić ich życie", zerwali Rani wszystkie towarzyskie stosunki i nawet przestali uczestniczyć we wspólnych połowach śledzi. Doszło do tego że wypowiedzieli wszystkim wojnę. Taki "twardy"i święty facet jak biskup Otto pozostał przy swoich planach. Tym na w pół nawróconym Słowianom lądowym  nie pozostało nic więcej jak posłużyć się argumentem, że Roja należy do Dani i od nawracania są biskupi duńscy, i lepiej by było by Otto nie wciągał ich do tego przedsięwzięcia, bo nie każdy biskup był podobny jemu i zdarzali się tacy co potrafili lepiej "nawracać" mieczem niż kropidłem. Ale i to nie powstrzymało "świętego męża", wysłał do Dani swojego umyślnego i ten zwrócił się do arcybiskupa Adcer'a z prośbą o wystawienie wizy wjazdowej na Roję, Adcer'owi z wrażenia mało co mowy nie odebrało gdy dowiedział się że Roja należy do Dani i jego diecezji, chcąc zyskać na czasie zwlekał z odpowiedzią. Formalności administracyjne trwają długo, poseł Otta się niecierpiwił, w końcu arcybiskup dał jemu beczkę prawdziwego duńskiego masła i odesłał do Otta   z powrotem, z obiecanką , że odpowiedź dośle później. Postępowaniu arcybiskupa nie można nic zarzucić, o uzależnieniu państwa Ranów od Dani nie było wtedy mowy, z drugiej strony wiedział Adcer, że jedynym argumentem by nawrócić Ranów jest uzbrojona w miecz ręka, i wiedział on też, że takie roztrzygnięcia wypadały naogół dla Duńczyków niezupełnie po ich myśli. Tym sposobem pozbawił się Otto tytułu "apostoła-Roji." Zapędziliśmy się trochę za daleko w historii.

Pisano rok 1110 kiedy flota Ranów wyłoniła się jak z mgły pod samymi Liubicami (dzisiejsza Lübeck’a). To miasto należało wówczas do państwa słowiańskiego i miało  chrześcijańskiego już władcę niejakiego Heinricha, które obejmowało Holstein i dużą część dzisiejszej Mecklenburgii. Heinrich doszedł do władzy mordując swojego poprzednika Cruto, zapartego wroga chrześcijan, przy pomocy Saksończyków. Tego Cruto poprzednio wybrali Słowianie na swojego księcia, dlatego, bo im odpowiadał w charakterze wroga "zwolenników nowego porządku". Historycy wyciągnęli z tego faktu ( pojawienia się Ranów pod Liubicami) wniosek, że ten Cruto musiał być królem Ranów i oni postanowili pomścić jego śmierć. Nawet poszli dalej i zrobili go dziadem Tetzlawa, Jednak kronikarz Słowian Helmold żadnym słowem nie wspomina że Cruto był Ranem. Był widocznie "tylko" Obodrytem . A więc Rani, jak było w ich zwyczaju, mieli zamiar miasto splądrować, nabrać niewolników i tak szybko jak się pojawili zwiać na swoją Ruję. Sprawa się przeciągnęła, bo akurat na miejscu był sam książe Heinrich który z organizował obronę i podczas zapadającej nocy udał się po pomoc. Po trzech lub czterech dniach wrócił, przyprowadzając z Holsteinu jazdę  i od morza  ruszył na miasto, Rani którzy je oblegali myśleli że przychodzi pomoc, ruszyli im na przeciw, rozgorzała śmiertelna walka i niewielu z Ranów się uratowało docierając do swoich okrętów.  Tych poległych pochowano pod kupą ziemi, która później nazwana została Raniberg. Tyle Saxo Grammaticus. Zeby dobić Ranów trzeba było mieć pod ręką flotę, a tej Heinrich nie miał. Trudno było tych Ranów złamać, i nawet taka klęska nie pozbawiła ich odwagi. Jak już zawsze i wszędzie, tak i  Rani zapałali zemstą. W jakiś niewiadomy dla nas sposób udało się Ranom zabić syna Heinricha o imieniu Woldomar. Teraz zemstą zapałał Heinrich. Zebrał dużą armię złożoną ze Słowian (lądowych), Saksończyków i Holstenów i ruszył wzdłuż Peene (rzeka) na Wolgast (1123). Rani widząc co się dzieje, wysłali do Heinricha posłów z gotówką (200 Marek) by dał sobie spokój i zawrócił. Na lądzie nie czuli się zbyt pewnie, a z floty nie mogli skorzystać bo morze w  tym czasie było zamarznięte. Heinrich wyciągał już swoją łapę po forsę, ale Saksończycy zabronili ją Heinrichowi przyjąć. Chcąc nie chcąc ruszył z armią zamarzniętym morzem na Roję. Po dniu marszu doszli w końcu do wyspy. Kiedy Rani zobaczyli wroga, postanowili jeszcze raz spróbować z forsą i zadeklarowali że zapłacą 4400 Marek, ale się zabezpieczyli, dopiero na wiosnę, bo narazie są słabi przy kasie. Wysłani do Heinricha "kapłani" musieli z mobilizować całą swoją umiejętność perswazji  i w końcu doszło do pokoju. Ranowie wpakowali się w ciężką kabałę, bo taką gotówką nie dysponowali a monetami jeszcze się nie posługiwali. Wszystko co zrabowali przerobili na biżuterią dla swoich Dam, a resztę ofiarowali Svantevitowi. Poborca Heinricha pojawił się punktualnie i zażądał "caesh". Ranowie zrobili co było w ich mocy, zebrali całą rodzinną biżuterię i obsłużyli się też skarbcem,  ale ci słowiańscy Obodryci- cwaniaki posłużyli się fałszywą wagą i w przeliczeniu wyszło tak, że Ranowie nie zapłacili nawet połowy sumy. Heinrich miał więc nowy powód i znowu zaczął się zbroić, a do pomocy wezwał księcia Lothar’a von Sachsen, późniejszego cesarza Niemiec (1124). Jak poprzednio tak i teraz wybrano jako najodpowiedniejszą porę do ataku Zimę. Tym razem szczęście było po stronie Ranów, Heinrich i Lothar przeszli co prawda po lodzie do Roji, i zaczęli, jak było wówczas w modzie, plądrować. Zajęło to im parę dni, podczas których nastąpiła niespodziewanie odwilż i musieli ratować się na łeb i szyję, zwiewając z Roji ile kto miał siły w nogach. Te wszystkie wypadki w żadnej mierze nie wpłynęły na postępowanie Ranów. Zeglowali w starym stylu dalej. Trudno było ich zastraszyć, a z drugiej strony z czegoś musieli przecież żyć.  Wykazywali się też anielską cierpliwością, kiedy trzeba było. Po śmierci Heinricha, i po tym jak jego synowie w braterskich walkach stracili siły, wynurza się jak z mgły... flota Ranów, napadają na niechronione Liubice (1126), rabują, podpalają domy kościół i zamek, obładowani i razem  z zabranymi niewolnikami  udają się do domu. Wychodzi nam na to, że  w liubickim "banku" zlikwidowali  swoje konta z należącymi się im  procentami.

Tymczasem nad zachodnią słowiańszczyzną zebrały się  potężne chmury burzowe. Po wyborze Lothar’a von Sachsen na cesarza zaczyna się "kolonizacja" ziem słowiańskich.  W Dani trwają nieustanne walki wewnętrzne między królami i kontrkrólami, mimo tego jeden z nich, Erich Edmund, szykuje się do zajęcia Pomorza. Od wschodu w walce ze Słowianami wspomaga cesarza "Boleslav von Polen" czyli Krzywousty. Atakowani ze wszystkich stron, nie mieli żadnych szans przetrwania. Ile to "rzetelnych prac naukowych" napisali historycy na ten temat, i to po obu stronach, w formie literackich wypocin ! Jak się to wszystko czyta, można się porzygać. Ten horendalny gwałt stosowany przez świeckich i kościelnych satrapów strony niemieckiej i polskiej, podczas przymusowego "nawracania"  pogańskich jeszcze Słowian, przechodził wszystkie dopuszczalne granice. Zapraszano władców słowiańskich plemion na "rozmowy" i wyrzynano co do jednego. To po stronie już katolickich Niemiec. A po polskiej, też już "ochrzczonej", obywało się tak : "Ułożywszy pokój z Niemcami ... przeszedł Krzywousty do wielkiej ofensywy na Pomorzu."  "Bolesław dokonał..... najazdu na Pomorze, gdzie zdobył i spalił trzy grody." Trzeba sobie jasno i wyraźnie zdawać sprawę z tego, że bez tych morderstw, wyrzynania ludności i podpalania grodów, Słowianie Połabscy i Pomorscy nigdy by tej nowej wiary nie zaakceptowali i tym samym obcej władzy. Stanisław Trawkowski cytując Roczniki pisze o Krzywoustym tak : W 1123 roku "Bolesław III przeszedł morze i zajął grody." I komentuje : "Tlumaczone jest to najczęściej jako uderzenie na Wyspy Wolin i Uznam, choć nie brak opini, że była to próba podbicia Rugii." A dalej: "...na dalszy wysiłek wojenny w celu przyłączenia całkowitego (??p.m.) Pomorza Zachodniego do Polski nie było już (Krzywoustego ) stać." (k.c.) Za te zasługi ponoć -o czym piszą historycy - cesarz Lothar wywdzięczył się Krzywoustemu i podarował jemu w 1135 Pomorze i Rugię. Jak takie rzeczy się czyta, nie można uwierzyć że pisali to specjaliści od historii.

 W roku 1135 napadli nasi Rani ( historycy piszą o słowiańskich piratach) na miasto Kungahaella na zachodnim wybrzeżu dzisiejszej Szwecji, zniszczyli je i  splądrowali, i w końcu sprzedali 7000  (siedem tysięcy) wyłapanych dawniejszych Wikingów na mecklenburskich targach niewolników. I nikt im w tym nie mógł przeszkodzić. Nie mógł tego zrobić cesarz, ani Duńczycy, również "obdarowany" Ranami Krzywousty.

Postępowanie Ranów uznano za naganne,-PIRACKIE ! Takie opinie ukształtowały się jednak dopiero po wieluset latach, i wynikały tylko i wyłącznie z potrzeb propagandowych,politycznych i patriotycznych. Rani byli dziećmi pewnej epoki, która w dużej jeszcze mierze opierała się na prawach naturalnych, wynikających z naturalnej potrzeby walki o nagą egzystencję i przeżycie, a nie na szerzeniu jakiejś zasranej ideologii. Poczytajmy co pisze polski historyk prof. Benedykt Zientara : "Można do tego dodać spustoszenie i rabunek, jakie szerzyli wojowie Chrobrego tam, dokąd ich posłano. Płonęły grody i wsie, grabiono mienie. Nie szczędzono nawet kościołów, pędzono tłumy brańców (niewolników,p.m.)." (kon.cyt.) Katolicki już Chrobry, polujący na ludzi i handlujący niewolnikami, urósł w oczach potomnych do "Wielkiego", a Ranów- poganów zaetykietowano jako bandziorów. Wynikało to z pewnych potrzeb, o czym dowiadujemy się z wierszyka który profesor zapamiętał z dziecinstwa,  i którego w swojej pracy cytuje : "Bił (Chrobry,p.m.) on słupy w Dnieprze, Sali,  na państwa granicy, w stalnych zbrojach za nim stali Dzielni wojownicy." Różnica wynika rzekomo z wartości które reprezentowali Rani – "piraci", i "państwowi- dzielni wojownicy". I tu wychodzi ta cała  załgana "moralność" na wierzch, którą usprawiedliwiają i tolerują gwałt oraz mordy w imię tworzenia  "zrębów narodowych", forsowania jakiejś tam religii, a potępiają walkę o życie (przeżycie) i wolność prostych ludzi. Nie trzeba dodawać, że postępowanie Bolesława "Wielkiego" nie różniło się dużo od działalności n.p. Karola "Wielkiego", który obdarzył monopolem handlu niewolnikami paru jego żydowskich przydupasów. Podobnie jak Bolek, postępowali też margrafowie przeróżnych Marchi. Porównując  ówczesnych " chrześcijańskich apostołów moralności" z dzisiejszymi, współczesnymi, nie widać żadnej różnicy. Mamy do czynienia ze "złymi piratami-terrorystami“ walczącymi o swoje słuszne prawa i o przeżycie narodów z jednej strony, oraz "oswobodzicielami" stosującymi przerażający gwałt na tych których usiłują zniewolić, z drugiej strony. W realizacj tego celu, pomaga im  piracka flota lotniskowców.

"Darowizny", którymi tak często szastali  cesarze, królowie i papieże, nigdy do nich nie należały. To była ówczesna forma "kolonizowania" ziemi zamieszkałej przez niezależne ludy. Pretekstem było zawsze niesienie "boskiej światłości" i uchronienie tych narodów od "piekła" do którego trafią, jak im się nie "pomoże" z tej rzekomo  beznadziejnej ich sytuacji wyjść. Obdarowani margrafowie, biskupi i zakony stawiali na nogi pacyfikacyjne armie, przed akcją rzęsiście spryskanych kropidłem, i ruszano w "nawracający" bój. Początkowo "darowizny" dotyczyły przyległych terenów ( Połabie, Pomorze) później już nabrano rozmachu (Prusy) i w każdym przypadku rodzimą ludność wynarodowiono, w mniejszym wyrżnięto. Darowizny też antagonizowały państwa, jak n.p. Litwopolskę i Państwo Zakonu Niemieckiego, które wspólnie odpowiadają za wyginięcie Pruskiego języka i zwyczajów.

Tak było też w wypadku Roji którą "otrzymał" Krzywousty. Całe pokolenia polskich historyków walczyły zacięcie o ten desant na Roji, przeprowadzony rzekomo  przez księcia, do którego nigdy nie doszło. Gdyby miał miejsce, to książę znalazłby się pod strażą, Rani skuli by go kajdankami i w następną środę tygodnia, jako zupełnie jeszcze świeży towar, znalazłby się na targu w Haithabu. Darowizna ta, i o tym teraz pomówimy, doprowadziła do wściekłości Duńczyka-króla  Ericha Edmunda, który wychodził z założenia że wtrącanie się do polityki dwóch niezależnych państw jest prawdziwą grandą.  Roja i Dania załatwiali od pradawna wszystkie sprawy między sobą honorowo i w otwartym boju. Edmund na wszelki wypadek postanowił Krzywoustego desant uprzedzić, nie znał siły bojowej jego floty i liczby  desantowych batalionów, postanowił więc swoją mocarstwowość zaprezentować i pokazać Krzywoustemu, kto tutaj na tym terenie, a właściwie na tym morzu ma to ostatnie słowo. Do tego doszła zemsta za to spustoszenie Kungahaella i sponiewieranie byłych Wikingów, którzy sprzedani kupcom arabskim i już po oderżnięciu im jaj, pilnowali haremów arabskich wielmożów. Z dużą flotą, na której też znajdowała się jazda, dobił do Roji i wylądował w okolicy Arkony (1136). Arkona była w tamtym rejonie jedną z największych warowni i od strony morza nie do wzięcia. Ulokował kawalerię i  wyborowe oddziały szturmowe wzdłuż wysokiego wału naszpikowanym palisadą. I żeby  nie dopuścić do odsieczy z głębi wyspy, kazał  zbudować szaniec obsadzony piechotą morską. Przygotowaniom nie można było nic zarzucić, tylko ci „"Marines" byli do dupy. Ranowie posuwając się plażą zaszli ten szaniec od tyłu, i odurzonych snem Duńczyków zaczęli zarzynać. Gdyby nielicznym nie  udało się uciec, byłoby po Edziu i jego jednostkach. Powiadomieni Duńczycy w porę zaatakowali głównymi siłami Ranów i ich pobili, tym sposobem odsiecz się nie udała. Obrońcom Arkony powoli kończyła się odwaga, nie to jednak zadecydowało tylko brak wody. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że studnia leżała poza wałem i w dodatku Duńczycy ją zasypali. Spragnieni Rani postanowili skapitulować, ale pod tym warunkiem że zostaną chrześcijanami. Uczestniczący w wyprawie biskup wprost oniemiał, jak z warowni wysypali się Rani i całą grandą zaczęli domagać się chrztu, który wkalkulowali w to, by dobrać się do zapasów wody zesztauowanych w beczkach na duńskich okrętach, która znikała w ekspresowym tempie, tak, że wielebny ledwo nadążał z wyświęcaniem następnej, którą w pośpiechu łykali całymi litrami. Obiecali też płacić Erich'owi Edmundowi  trybut. Po tym pozornym sukcesie wziął król Dani paru zakładników, i zostawił na Roji biskupa dla tych nowo ochrzczonych. Był pewny że cała ludność wyspy pójdzie w ślad załogi Arkony i powrócił do domu.  Po zaspokojeniu pragnienia nie widzieli Rani już większego interesu w tej nowej religii. Ledwo co Duńczyk-król dobił do Dani, zaraz za nim wylądował "biskup von Roja". Rani wysadzili go na duńskim wybrzeżu i na drogę zapowiedzieli, że jak się jeszcze raz pokaże w Reich'u Svantevita to wyląduje na targu niewolników. Historycy twierdzą, iż podstawowy błąd zrobił Erich-Edmund bo nie załatwił się do końca ze Svantovitem, i nie rozwalił jego świątyni i posągu. Ba, takie proste to znowu nie było, a jakby tak odebrało Edziowi mowę ? Albo Svantevit w ostatniej chwili przed z rzuceniem w morze zdołał wypowiedzić klątwę i króla Dani ruszył paraliż ? To że swędziła go ręka by utopić władcę Roji w morzu, tego możemy być pewni, tyle tylko, że ten Bóg Edmunda był jeszcze całkiem świeży, i tak do końca za bardzo jemu nie dowierzał, a wiekowy Svantovit  przetrzymał już nie jedną burzę. Dlatego  nie zaryzykował. Tym samym zapowiadana z wielkim szumem duńska expedycja zakończyła się całkowitym fiaskiem. Wkrótce rozgorzały w Dani na nowo królewskie waśnie, które nie pozwoliły podjąć żadnych wojennych ekspedycji i Roja pozostała niezależna, a Rani przy swoim starym kulcie. Nadarzyła się wkrótce okazja by Duńczykom oddać z nawiązką i napędzić im jeszcz większego strachu jaki sami przeżyli. Była to też sprawa honoru. Pisano rok 1147.

Swięty Bernard rozsierdzony do ostaniego, nawoływał akurat na politycznych wiecach w swoich ognistych i przepełnionych chrześcijańską miłością mowach : "te pogańskie słowiańskie narody należy ze szczętem wykończyć." I to podziałało. Potężna armia Krzyżowców ruszyła przeciw pogańskim mieszkańcom Mecklenburgii Obodrytom. W takiej "świętej sprawie" nie mogło zabraknąć Duńczyków. Dwóch antykrólów Knud i Sven w poczuciu obowiązku i pałający ogromną wolą nawrócenia  "niewierzących", przyłączyli się do tej krucjaty i wylądowali ze swoją flotą u wybrzeży Mecklenburgii. Ale te obodryckie twierdze Demmin i Dobin leżący nad jeziorem Szwerinskim były ówcześnie nie do wzięcia. Dnie upływały, i w tym czasie jak z mgly... pojawili się nasi Rani na swoich okrętach i zaatakowali słabo obsadzone duńskie statki, które miał pilnować i w razie potrzeby też bronić, znany już nam arcybiskup Adcer (też Ascer). Ten jednak miał w pamięci relację którą złożył jemu niedoszły "biskup von Roja" i bez namysłu ruszył galopem w głąb mecklenburskich borów. Załogi broniące okrętów zostały przez Ranów pokonane, okręty Duńczyków zajęte. Zeby napędzić Duńczykom jeszcze większego strachu, część floty Ranów dokonała taktycznego manewru i odpłynęła pod osłoną nocy w morze i nad ranem wróciła  z powrotem, sprawiając wrażenie że nadpłynęła pomoc, powodując u Duńczyków kompletny rozgardiasz.  Jak ta wiadomość dotarła do oblegających Dobin Duńczyków, śpiesznie wrócili nad wybrzeże. Rani jednak odpłynęli w siną dal. O pościgu czy akcji odwetowej nie było już mowy, bo połowa Duńskiej floty już nie istniała i połowa duńskich załóg udała się do krainy wiecznej szczęśliwości. Siła i władza królestwa Ranów sięgała szczytu. Przez dziesięć następnych lat była bezbronna Dania wydana na pastwę Ranów i Obodrytów. Uprzykrzonym napadom i plądrowaniom duńskiego wybrzeża nie było końca. Niemiecko-duńska wyprawa krzyżowa przeciw pogańskim Słowianom zakończyła się całkowitym niepowodzeniem. Wyspa Seeland w połowie z pustynniona, Fünen całkowicie obrabowana, z wybrzeża Schleswigu zostało kompletne pustkowie. Roja osiągnęła sławę wyspy nie do pokonania, Svantevit władał niepodzielnie nad tym rejonem i znaczenie jego wzrastało, a "czary" biskupów wobec jego mocy, okazały się blefem. Takie było wzrastające ogólne przekonanie mieszkającej tam ludności, nawet chrześcijański król Dani Swen (Swend) ufundował Svantevitowi bogato zdobiony złoty puchar do napojów, w nadzieji że pomoże jemu w walce z antykrólem Knud'em, gest ten co prawda nie wiele jemu pomógł, ale  Svantevitowi też nie zaszkodził. Taki rozwój wypadków nie wróżył jednak w przyszłości Svantevitowi i jego ludowi nic dobrego. Perspektywa przeniesienia stolicy Svantevita z Arkony do Rzymu, powodowała nieprzerwaną migrenę u papieży, biskupów i cesarza, oraz całą serię nieprzespanych nocy. Po pokonaniu i rozproszeniu nordyckich bogów, pozostał Svantevit ostatnim, co prawda przybyłym z daleka i o cokolwiek innej mentalności, ale już mocno wrośniętym w nordyckie tradycje, ostatnim obrońcą wolności, broniący honoru ludów północy. O tym należy pamiętać.

Czas żeby zapoznać się ze Svantovitem bliżej, odwiedzić jego Arkonę i Roję,  poznać jego lud ( z dostępnych skromnych przekazów). Przewodnikami będą Saxo Grammaticus i słowiański kronikarz Helmold von Bosau, których relacje w gruncie rzeczy są zgodne.  O tym jednak innym razem.

Czerwiec 2003       T.v.R.

                                                          c.d.n.