Armia oprawców.
Rozmowa z Jimmym Masseyem
Do Iraku wyjeżdżają z przekonaniem,
że życie bezbronnych cywilów nie ma znaczenia. Są wśród
nich byli kryminaliści i zwyrodnialcy. Choć w ewidencji udało
się to zatuszować. Bo wojna to przede wszystkim wielki biznes, w
którym cel uświęca środki.
Większość ssaków wzbrania się przed
zabijaniem swoich współbraci. W tej dziedzinie ludzie stanowią
wyjątek. W 1944 roku zaledwie 15 procent amerykańskich
żołnierzy wysłanych na europejski front pociągnęło
za spust. Uznano to za swoistą klęskę i niedługo potem
opracowano techniki psychologiczne mające na celu odczłowieczenie
wroga i pozbawienie wojskowych wrażliwości na jego los. Szkolenia
odniosły sukces: 90 procent żołnierzy wysłanych do Wietnamu
automatycznie sięgało po broń. Jimmy Massey, były
sierżant amerykańskiej piechoty morskiej, wie dobrze, jak
wyglądają takie szkolenia i jakie przynoszą rezultaty.
Napisał książkę, której jednak nie udało mu się
opublikować w USA, a jemu samemu grożono za to śmiercią.
La Vanguardia: Podaje się pan za wytrawnego
mordercę-psychopatę.
Jimmy Massey: Szkolenie, jakiemu poddaje się
marines, opiera się na dehumanizacji. Dzięki niemu przemoc staje
się jedynym sposobem komunikowania się z innymi. To swoisty
rytuał, w pełni akceptowany, podobnie jak alkohol, narkotyki i
perwersyjny seks.
Czego was uczą?
Powiem tylko, że tortury, jakim poddano
więźniów z Abu Ghraib, a które wzbudziły takie protesty na
świecie, były elementem naszego szkolenia.
Czy was również poddawano takim torturom?
Owszem. Najpierw wykańczają człowieka
fizycznie, a potem gnębią go psychicznie: obrażają,
opluwają, popychają, oddają na niego mocz. Chcą,
żebyś wyrzekł się swojej tożsamości i poddał
się nowemu „zaprogramowaniu”.
Jak brzmią rozkazy?
Cywile to stado owiec, osobnicy upośledzeni
umysłowo. My natomiast jesteśmy wojownikami, możemy
zginąć w każdej chwili, dlatego wszystkie chwyty są
dozwolone. Wolno odstrzelić komuś głowę z 500 metrów i inni
uznają to za świetny dowcip. Sam robiłem to wiele razy.
Pierwszą śmierć zawsze się celebruje, to coś na
kształt aktu liturgicznego, prawdziwy chrzest bojowy. Począwszy od
tego momentu zabijanie zaczyna sprawiać przyjemność prawie tak
silną jak seks. Osiągasz stan nirwany, czujesz się
wszechwładny.
Jakiego rodzaju ludzie tworzą amerykańskie
oddziały elitarne?
Sam byłem w komisji rekrutacyjnej. Rocznie
przyjmowaliśmy 210 tysięcy kandydatów. Poszukiwaliśmy
głównie młodych ludzi z niższych warstw społecznych, dzieci
imigrantów. 80 procent z nich było wcześniej karanych albo miało
problemy zdrowotne – psychiczne lub fizyczne. Moim zadaniem było
pokazać im sztuczki, dzięki którym poradzą sobie na egzaminach.
Potrafiłem sprawić, że ich kryminalna przeszłość
znikała z ewidencji. To powszechnie stosowane metody. Wojna jest
częścią amerykańskiej mentalności, a także i
przede wszystkim wielkim biznesem.
W Iraku służył pan w stopniu
sierżanta.
Tak, miałem pod sobą 45 żołnierzy.
Wysłano nas do Iraku w ramach misji humanitarnej. Wylądowaliśmy
w Kuwejcie i dowiedzieliśmy się, że przydzielono nas do innego
zadania. Skierowano nas do Basry, do ochrony pól naftowych. Tą misję
nazywano „klejnotem w koronie”.
Kiedy zaczęliście zabijać?
Gdy zbliżaliśmy się do Bagdadu
zaczęły napływać do nas informacje od wywiadu
demonizujące naród iracki. Ostrzegano nas, że każdy napotkany
człowiek może być uzbrojonym terrorystą. Tak więc gdy
tylko dotarliśmy do miasta zaczęliśmy gnębić cywilów.
W jaki sposób?
W ciągu zaledwie trzech miesięcy byłem
świadkiem śmierci 30 bezbronnych ludzi. Otrzymaliśmy rozkaz
strzelania do samochodów, które nie zatrzymywały się na nasz znak.
Ani razu podczas kontroli ostrzeliwanych samochodów nie znaleźliśmy
broni.
Więc dlaczego kierowcy nie chcieli stanąć?
Zatrzymywaliśmy ich przez podniesienie
pięści, co Irakijczycy odczytują jako gest solidarności.
Innym znakiem było oddanie strzału w powietrze – w ten sposób w Iraku
często się świętuje, więc oni myśleli, że
pozdrawiamy ich jako przyjaciele.
Co sprawiło, że stosunki z cywilami
zaczęły się pogarszać?
Na początku Irakijczycy traktowali nas bardzo
dobrze, przynosili nam herbatę i ciastka, ponieważ sądzili,
że przybyliśmy z misją pokojową. My jednak byliśmy
wobec nich brutalni. Pierwszy raz zobaczyłem to w bazie wojskowej Rasheed.
Wcześniej zginął amerykański snajper i w odwecie rozstrzelano
Irakijczyka, który stał z rękami podniesionymi do góry.
Kiedy zaczął mieć pan problemy?
Proszę sobie wyobrazić, że żyjecie w
miejscu, gdzie w każdej chwili mogą was zabić. Ta nieustanna
presja sprawia, że na miejscowych ludzi patrzysz jak na gorszy gatunek,
jak na podludzi. Zabijanie ich nie wywołuje już w tobie wyrzutów
sumienia, nawet jeśli są to kobiety i dzieci. Poza tym możesz to
robić zupełnie bezkarnie. Widziałem sierżanta
kradnącego złoto, pieniądze i dokumenty 47 Irakijczyków, którzy
leżeli we wspólnym grobie. Sprzedawał potem te dokumenty innym
marines jako trofea wojenne. Zdjęcia-pamiątki przedstawiały
zmasakrowane ciała z połamanymi nogami, zalane krwią – taki
był efekt przejazdu naszych jeepów. Trupom wkładano w usta papierosy.
Co sprawiło, że po 12 latach służby
wystąpił pan z wojska?
Jako członek komisji rekrutacyjnej skazałem
wielu młodych ludzi na straszne życie. Kiedy przybyłem do Iraku
zabiłem licznych cywilów i widziałem wokół siebie straszne
zniszczenie. Zacząłem się nad tym zastanawiać i zdałem
sobie sprawę, że byłem tylko instrumentem w rękach systemu
kolonialnego.
Wielu marines, którzy wrócili z Iraku ma teraz problemy
adaptacyjne. Stali się agresywni.
Przeżyłem już samobójstwa wielu moich
kolegów. Ale jeszcze trudniej jest obserwować, jak byli
żołnierze wyniszczają się alkoholem i narkotykami.
Życie z syndromem pourazowym jest bardzo trudne: człowieka
gnębią koszmary, ma wrażenie, że otaczają go sami
wrogowie, ciągle wracają mu myśli co by było, gdyby
postąpił inaczej... Jedna taka historia nie daje mi spokoju do
dziś. Pewien samochód zbliżył się kiedyś do naszego
punktu kontroli i moi żołnierze zaczęli do niego
strzelać. Jakimś cudem iracki
kierowca zdołał wysiąść z niego o własnych
siłach i perfekcyjną angielszczyzną powiedział do mnie:
„Nie jesteśmy terrorystami. Dlaczego zabiłeś moich trzech
braci?”. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, co naprawdę
robimy. Ci chłopcy byli ubrani jak Amerykanie, mieli na sobie koszulki z
nazwami naszych uniwersytetów. Wielu zabitych przez nas młodych
Irakijczyków sądziło, że przywozimy do ich kraju
amerykańską pomoc po trzynastu latach embarga.
Ima Sanchis/11.09.2006 15:45